Kochany przez fanów, uwielbiany przez sympatyków trance’u, od wielu lat goszczący w produkcyjnym topie, jeden z najlepszych, górna półka. Jest nieskończenie wiele sformułowań, które mogłyby określić pozycję i umiejętności Paula Van Dyka w sferze muzyki elektronicznej. Kolejną przepustką do następnych bram geniuszu staje się najnowsza płyta Niemca, o dość enigmatycznej nazwie „From Then On”.




Kiedy Paul porywał do tańca energetycznymi melodiami, wielu dzisiejszych, uznanych artystów biegało po szkolnych korytarzach, kochając się ukradkiem w Britney Spears. W tamtych czasach to on wyznaczał trendy i porywał serca młodych osób spragnionych lepszego lub zgoła innego od popu i sztampy świata – powiewu zachodu w muzyce, przede wszystkim dla wschodniej ściany Europy. Urodzony w małym miasteczku przygranicznym (nie próbujcie nawet powtórzyć jego nazwy 😉 ), od dziecka nie miał łatwo – wychowywany przez mamę, dążył do samodzielności w młodym wieku. Trudno nawet o tym pomarzyć, ale gdyby przyszedł na świat 10 kilometrów dalej na wschód, mógł być „nasz”. Dziś jest i ich, ale także nasz, a przede wszystkim całego świata, bo chyba nie ma takiej osoby, która mogłaby sobie wyobrazić trance’owy grunt bez „For An Angel”. Legenda Berlina tak naprawdę nazywa się Matthias Paul i gdyby nie przełomowy rok 2001 wiążący się z założeniem wytwórni Vandit, dziś możliwe, że nie byłby aż tak uwielbianym i szanowanym artystą. Sławę przyniosły mu nie tylko własne produkcje, ale także umiejętność wyszukiwania świeżych gwiazd i promowania ich we własnym labelu. Tu za przykład niech posłuży Chris Bekker i album „Berlinition”, który w 2016 roku mógł spokojnie ubiegać się o miano jednego z najlepszych wśród tych z ubiegłych 12 miesięcy – nie stałoby się to, gdyby nie PvD, ojciec sukcesu wielu producentów.

Najnowsze dzieło spod palców Paula było mocno wyczekiwane. Od 2012 roku – premiery Evolution, artysta wydał na świat 3 część kultowej składanki „Politics Of Dancing”, złożoną z samych autorskich nagrań, ale mogliśmy wtedy czuć pewien niedosyt. 5 ostatnich lat wiele zmieniło w życiu Niemca. Wypadek podczas celebracji A State Of Trance w Utrechcie sprawił, że w 2016 nie zobaczyliśmy muzyka na scenie cyklicznej imprezy „We Are One”, a sam van Dyk dochodził do siebie kilka miesięcy. Drżeliśmy o jego zdrowie, a on sam, kilka miesięcy po niefortunnym wydarzeniu, raczy nas naprawdę pięknymi podziękowaniami. „From Then On” jest jak powrót do korzeni. Po licznych romansach z przeróżnymi odnogami edm’u, Paul sięga po to, co w jego wydaniu jest najlepsze, a ten powrót to jak wejście na ośmiotysięcznik po przerwie spędzonej na surfowaniu w Australii. Utwory takie jak ‘I Am Alive’ (nomen omen, duże odniesienie do wydarzenia z Holandii) czy ‘Touched By Heaven’, ‘Breaking Dawn’ to stuprocentowe aranżacje z elementami lat 90’. Słuchając takich utworów można odnieść wrażenie, że cofamy się w czasie do pięknych lat rozkwitu elektroniki.

W utworach van Dyka nie zawsze, ale dość często dominowały wokale. Niektóre jedynie dopełniały ścieżkę dźwiękową, inne wręcz przejmowały kilkuminutowe numery. Za każdym razem z gracją ‘rozbijając bank’ – będąc strzałem w dziesiątkę, naprawdę ciekawym urozmaiceniem. Nie gorzej sytuacja wygląda na omawianym dziś krążku – elementów śpiewanych jest jak na lekarstwo, a kawałki ‘Everyone Needs Love’ czy ‘Escape Reality Tonight’ są skrojone na miarę wokalistek, które kolaborują na obydwóch produkcjach. Punktując współpracę, do stworzenia krążka PvD zaprosił sporo nazwisk – Steve Allen, Jordan Suckley, Alex M.O.R.P.H., M.I.K.E. Push czy Ronald van Gelderen to tylko część z nich. Zwrócenie uwagi na ten fakt ma ogromne znaczenie o tyle, że każdy włożył tu niesamowitą ilość energii i pracy, czego dowodem są świetne, naprawdę bardzo spójne melodie. Płyta od początku do końca jest wyrażeniem artysty, gdyż żaden z zaproszonych gości nie przebił swoim brzmieniem wydźwięku bohatera dzisiejszej recenzji. Poszczególne numery mają ogromną wartość aranżacyjną, są niesamowicie dokładne, nie zdarzają się żadne, nawet najmniejsze błędy dźwiękowe. Zasadniczo aż cierpi moja niemoc przyczepienia się do jakiegokolwiek elementu układanki. Każdy numer to dopieszczenie zmysłów, nowa, lepsza od poprzedniej historia, do granic możliwości dopieszczona ozdobnikami, momentami technicznymi, których próżno było wcześniej szukać na poprzednich longplayach Niemca. Jeśli czepiać się odrobinę na wyrost, to brakuje jakiegoś mocniejszego punktu zaczepienia, typowego singla promującego i większej wyrazistości. Wszystko jest do bólu, acz nie drażniąco poprawne, bezpieczne i skrojone na miarę solidnej płyty. Bardzo smacznej, pięknie podanej, w wykwintnej oprawie, a jedyne, czego w niej brakuje, to przypraw – w niewielkiej ilości. Ujmując jednak treść w najdobitniejszej formie – 100% trance’u, zero kompromisów i zero granic – tak właśnie album opisuje sam jego autor, a ja z tymi słowami zgadzam się bez zastanowienia. Odsłuch jest przyjemnością i obowiązkiem każdego fana – nikt nie powinien poczuć się zawiedziony.

Poniżej do odsłuchu tracklista albumu na Spotify:

Autor: Iwona Ressel   Źródło: globaltrance.pl